Spotkanie z tym co jest teraz.

Od zawsze lubiłam pisać szczególnie w podróży. Wtedy dzieje się coś ciekawego. Ja jestem zatrzymana w miejscu, stabilna, nieruchoma, siedzę, oddycham a świat za oknem mknie. To fascynujące. Nie wykonując ani jednego ruchu, pokonuję dziesiątki kilometrów.

Tak jest i teraz. Otulają mnie wyraziście, różnorodne doznania. Czuję lekki chłód nawiewu w samochodzie. Z tyłu dźwięczą ożywione głosy moich synów. Z przodu celtycka muzyka, zapraszająca wyobraźnie do zabawy w przemierzanie rozległych, zielonych wzgórz Irlandii lub obserwację mieniących się fal na otwartym oceanie.

Moja wyobraźnia kocha przestrzeń i ruch. Już prawie tam znikam, ale zwycięsko udaje mi się powrócić do “bazy” ciała, usadzonego wygodnie w fotelu. Przede mną też jest przestrzeń, realna a nie ta wyimaginowana. Patrzę na tajemniczy horyzont, rozmydlony bielą mgły. Obserwuję pędzące na oślep płatki śniegu, których ostatecznym przeznaczeniem jest rozbicie się na szybie naszego samochodu. Takie jest moje teraz. Jedyny czas jaki mam na prawdę do dyspozycji…

Uśmiecham się na myśl, że moje “teraz” wkrada się właśnie subtelnie w Twoje, gdy czytasz to co piszę. Niezwykłe, prawda? W ten sposób nasze rzeczywistości łączą się na chwilę. Dla mnie to wielka radość i zaszczyt, że się tu spotykamy. A więc witaj! Zróbmy wspólnie wdech. A teraz wydech. Czego doświadczasz?

Jesteśmy właśnie na spotkaniu… z tym, co jest teraz…

A może zimne morze?

Woda… a szczególnie ta lodowata, oceaniczna czy nieco cieplejsza – morska, zawsze stanowiły dla mnie wyzwanie. Myśl o tym, jak po przekroczeniu linii brzegu, po moim ciele przemknie fala ostrych lodowatych igieł, wprowadzając je w stan drżenia i zmuszając do wystawienia straży w postaci gęsiej skórki – skutecznie powstrzymywała mnie od kąpieli.

Zaprogramowany na “nie”, umysł tak kierował moimi decyzjami w tym błachym acz istotnym w czasie wakacji temacie, że ku wielkiemu rozczarowaniu rodziny, od wielu urlopów pozostawałam na brzegu jak wysuszona, samotna rodzynka. Tego lata postanowiłam to zmienić. Jak to mam w swoim małym zwyczaju – trudności staram się przemieniać w treningi… uważności. Ustawiam reflektor świadomości i obserwuję siebie, robiąc to co jest dla mnie w jakiś sposób trudne, nieprzyjemne, nużące itp.

Tak więc wczesnym rankiem staję na brzegu. Słońce dość mocno ogrzewa moje plecy. Z boku dobiegają piski i śmiech pierwszych plażowych malców, bez chwili zawahania wskakujących do wody. Jak oni to robią? – zastanawiam się, powoli wsuwając palec stopy w mały, pienisty grzbiecik fali. Mój palec nie jest zadowolony, wysyła impuls do natychmiastowego odwrotu. Jak strzała przez łydki, uda, brzuch, klatkę piersiową aż do Centrum Mózgowego Dowodzenia dociera ten wilgotno-lodowaty bodziec. Centrum wydaje rozkaz – wycofać się! I w jednej chwili stoję, z dala od wody na kamieniach. Tu nie jest lepiej. Tym razem kłujące jakoś inaczej, chyba bar-dziej dotkliwie i z dodatkiem pieczenia – rozgrzane do gorąca, kamienie – zmuszają mnie do panicznych podskoków w kierunku klapek, niedbale porzuconych gdzieś nieopodal. I tak rozpoczyna się moje uważnościowe spotkanie z morzem Egejskim.

Ponieważ jest to trening, nie poddaję się i ponawiam próbę wodną. Tym razem siadam na brzegu i powoli zanurzam stopy. Jest lepiej. Daję sobie czas. Kiedy czuję, że nieprzyjemny chłód staje się neutralny i nie wywołuje we mnie reakcji ucieczki, krok po kroku prostując nogi, pozwalam falom, obmywać coraz większe odcinki mojego ciała. Oddycham świadomie. Najgorsze są plecy i brzuch. Ich zanurzenie zmusza mnie do wstrzymania oddechu i silnego napięcia ramion. Przez zaciśnięte zęby, wydobywam z siebie stłumiony pisk. I tu docieram do kluczowego momentu – widzę jak w Centrum Mózgowego Dowodzenia, pali się lampka alarmowa i namnażają dziesiątki myśli. Większość z nich dotyczy pomysłu o natychmiastowym wyskoczeniu na brzeg i złożeniu utrudzonego ciała na cieplutkim leżaczku. Oddalam te pomysły i wdrażam myśl “na 3, pełne zanurzenie!”. Nie daję Centrum czasu na wyprodukowanie kontr – pomysłów. Odliczam: 1, 2, 3 i łapiąc głęboki wdech, aż moje policzki naciągają się jak guma balonowa, znikam w morskich toniach.

Na ułamek sekundy tracę kontakt z czasem i światem. Kiedy wyrównują się wszystkie poziomy temperatur w moim organizmie, na nowo wracam do siebie. Czuję jakby to był rodzaj adaptacji w nowej, podwodnej rzeczywistości. Ponieważ mam na sobie maskę do nurkowania, którą na wszelki wypadek założyłam, mogę otworzyć oczy. Jestem w innym świecie. Panująca tu Wielka Cisza, jest hipnotyzująca. Wszystkie odgłosy z lądu są całkowicie stłumione. Słyszę tylko własny puls i dźwięk wydychanego powietrza.

Nie czuję już zimna. Moje ciało rozluźnia się. Podkulone ramiona poddają się łagodnej wodzie. Płynę, obserwując dno. Przez wodę przebijają promie-nie słońca rozświetlając falujące wodorosty. Pomiędzy nimi przemykają ławice małych, srebrnych ryb. Czuję jak wzbiera we mnie zachwyt. To delikatne, ciepłe odczucie w splocie słonecznym zdaje się dogrzewać całe moje ciało. I choć jestem pod wodą tylko kilka chwil, odczuwam to jak wieczność. Czas w głębi płynie inaczej, a chwila zdaje się być wolniej przemijająca i bardziej nasycona.

Jakiś czas później, siedzę na brzegu pozwalając słońcu i wiatrowi wysuszyć moje ciało. Dociera do mnie ile tracę nie dopuszczając do głosu, otwartego na świat, “umysłu początkującego”. Jak często działam pod dyktando utartych przekonań o moim ”lubię/nie lubię”.

Dostrzegam jak często okopuję się w utartych schematach moich poglądów i stopniowo kostnieję wewnętrznie, odcinając dopływ ożywczego źródła, pulsującego w bezpośrednim ludzkim doświadczeniu.

Ach Wodo! Moja wakacyjna nauczycielko uważności… Dziękuję

Portfel, który doprowadził do “porwania”.

Bywa tak, że zwyczajne wydarzenie, przytrafiające się codziennie wielu z nas, może stać się świetnym budzikiem i cenną lekcją. I tak stało się w moim przypadku. Zgubiłam portfel – miałam w nim wszystkie ważne dokumenty. Początkowo byłam przepełniona przeświadczeniem, że jest gdzieś w domu i bez problemu odtwarzałam w pamięci ostatnie momenty, kiedy wyjmowałam z niego część zawartości i przekładałam do innej torby. Z niezachwianą pewnością wyświetlałam w swojej głowie przebieg zdarzeń i uspokajała mnie myśl, że z pewnością go znajdę. Pewność bywa jednak niepewna. Już po godzinie poszukiwań, zaobserwowałam jak słabnie. Sekwencja zdarzeń z ostatnich chwil “ życia” portfela powoli zaczęła się rozmywać, a momenty – tak wcześniej – wyraźne, przybrały w mojej wyobraźni, zupełnie inny bieg. I oto stałam bezradnie na środku pokoju z mętlikiem w głowie, poczuciem straty, smutkiem, złością na siebie, wyobrażeniami o tym ile teraz mam załatwiania, lękiem co może się stać – jeśli ten portfel wraz z jego zawartością, dostanie się w niepowołane ręce…

Czułam jak wzbiera we mnie fala emocji – istny kłąb w splocie słonecznym wysuwający swoje ciemne macki w stronę serca, gdzie pojawiały się i znikały pulsujące ukłucia. Czułam, że za chwilę się rozpłaczę. W tym całym kotle w jaki wciągnęły mnie moje myśli – odnalazłam jedną i niczym tonący, chwyciłam się jej mocno. “Siadam, natychmiast siadam! Chociaż na 10 minut”. Złapałam poduszkę, którą staram się zawsze trzymać “pod ręką”. Siadłam.
Początkowo oddychałam mocno kontrolując długość wdechu i wydechu, z intencją żeby się trochę uspokoić. Starałam się stanąć “ponad sobą” i zobaczyć uważnie ten cały bałagan z lotu ptaka. Zamiast tego, czułam jak spadam coraz głębiej, ściągana w dół czarnymi myślami, już nie o portfelu, a o katastrofach mojego życia. Tych które się wydarzyły i tych, które z pewnością nadciągają. Z zaskakującą siłą uderzyły we mnie jak armia, która czekała tylko na znak ukrytego w mrokach, wodza. Przepuszczały atak na wszystkie moje słabe punkty, wywlekały na wierzch wspomnienia – które bolały jak dotknięcie otwartej rany. Byłam w tym wszystkim cała, równocześnie zachowując jednak zdolność do obserwacji tego, co się dzieje i niedowierzając ,że przybrało taką siłę. W pewnym momencie fala ogromnego ciepła przebiegła przez mój brzuch i klatkę piersiową. Wybuchnęłam płaczem. To było nie do powstrzymania. Pozwoliłam więc, żeby się zadziało. Po chwili samoistnie i poza kontrolą zaczęłam kołysać się do przodu i do tyłu. Ten ruch przyniósł ulgę i uspokojenie. To moje ciało starało się dać mi ukojenie, jakie daje matka kołysząca w ramionach swoje łkające dziecko. Poczułam do niego wdzięczność, za to że jest zawsze i na wszelkie możliwe sposoby, nawet kiedy jest chore i utrudzone, wspiera mnie i chroni, żebym mogła tu być.

Stopniowo cała wewnętrzna zawierucha, istne tornado emocji i myśli traciły na sile, wyciszały się i uspokajały. Mój oddech stał się równy i płynny. Niebo myśli z czarnego, gęstego i rozświetlanego błyskami, przejaśniło się i zaczęło być bardziej przestronne. Kłęby wyobrażeń rozdzieliły się i łatwiej było mi odsyłać je dalej w świat, bez lgnięcia do każdego.
To było silne i wyjątkowo wyraziste doświadczenie zmienności krajobrazu emocji. Bardzo mocno dotarło do mnie, że przywiązywanie się do swoich wewnętrznych stanów nie ma sensu. One są jak kameleony. Zmieniają się raz szybciej, raz wolniej ale nie są niczym stałym. Jaki więc sens ma branie emocjonalnych “porwań” aż tak bardzo serio…

A mój portfel? No cóż. Nie znalazł się. Może – jeszcze, może nigdy. Zamiast tracić energię na analizy, co może się z nim stać – ruszam, zabezpieczyć wszystko co mogę. Na resztę nie mam wpływu. Wdech… wydech 🙂

Wiosenne urodziny i “narodziny”.

Przyszła wiosna…Lubię ten czas. Wiosną mam urodziny i w prezencie zawsze dostaję od świata dzień przepełniony bogactwem zjawisk.

W tym roku w dniu urodzin, dostałam oczyszczający deszcz, wszędobylski wiatr, lśniące złotem – słońce, mieniącą się nasyconymi barwami – tęczę i niebo we wszystkich możliwych odcieniach niebieskości. Od pastelowego błękitu po bajeczne indygo, gdzieniegdzie doprawione puszystą bielą obłoków. I to wszystko jednego dnia! Jak tu nie być wdzięcznym za tyle darów na raz?

Ale wracając do wiosny – to ona, niezmiennie wydaje mi się najlepszym momentem na pozostawienie za sobą tego co było, osnutego szarościami i rozkwitanie ku pełni życia.

Dobrym początkiem takiego procesu są w moim przeświadczeniu, generalne porządki.

Postanowiłam zrobić takie… w swoim ciele.

Wybrałam dzień, wybrałam mądrą dietę i się zaczęło… Wkroczyłam od-ważnie na poligon, na którym każdy ruch stał się, zupełnie niezamierzenie – lekcją uważności.

Przez 2 tygodnie postanowiłam jeść tylko warzywa, w większości – na surowo.

O zgrozo, już w połowie pierwszego dnia przez moje ciało przetoczyły się fale tęsknoty za chrupiącym pieczywem, ból głowy i lekkie rozdrażnienie. To był początek intensywnej obserwacji siebie. Fabryka myśli w mojej głowie produkowała nieustająco szereg “wspierających” spostrzeżeń, o tym jak rok temu nie dałam rady i wytrzymałam bez podjadania tylko kilka dni. Druga linia produkcyjna wypuszczała równocześnie dobrze dopracowane, silne postanowienie, aby tym razem wytrwać do końca.

Łapałam się na odruchach bezwiednego wkładania do ust, kawałków jedzenia, które przygotowywałam dla dzieci. Kiedy docierało do mnie, co właśnie zrobiłam, natychmiast, jak rażona prądem wypluwałam wszystko. A potem wybuchałam śmiechem, wyobrażając sobie jak przekomicznie to wszystko musi wyglądać z boku. I faktycznie, było bardzo zabaw-nie, ale równocześnie czułam, że za każdym razem odnoszę małe zwycięstwo i ćwiczę się w demaskowaniu własnych, nieuświadomionych nawyków.

Czasem, w trudnej drodze, przychodzą momenty wytchnienia. Z moją dietą było podobnie. Trzeciego dnia nastąpił przełom. Początkowa niechęć do składników potraw, gdzieś się ulotniła. Zaczęłam jeść wolniej, doceniając bogactwo smaków i samą siebie za posiłek, który mimo ogromu innych obowiązków, przygotowałam. Dźwięk chrupania papryki wypełniał moją głowę, a jej sok przyjemnie chłodził usta. Zauważyłam też, że w miejsce zaskakującej, (przecież sama zdecydowałam o diecie!) złości na konieczność krojenia ogromnej ilości warzyw, pojawiła się cicha zgoda. Stałam wieczorem w kuchni i z pełnym spokojem, a nawet przyjemnością – cięłam w kosteczkę, tarłam na wiórki, dusiłam i miesza-łam…

Mocnym sprawdzianem wytrwałości był moment pieczenia szarlotki na przyjęcie u kolegi mojego syna. Był chyba 8 dzień mojej diety, a zapach kruszonki oraz jabłek z cynamonem unosił się po całym domu. Spowijał mnie niewinnie jak aksamitny szal i zdawał się kusić słowami – “spróbuj tylko okruszynkę, przecież jesteś autorką tej szarlotki, musisz sprawdzić czy się udała”. Stałam przed piekarnikiem, wyobrażając sobie jak próbuję ciasta posypanego bieluśkim cukrem-pudrem. Och, jak niewiele brakowało i poszłabym za tym impulsem. Na ratunek przybyła na szczęście uwaga, nakierowana na cały proces myślowy. Śledziła go jak chytrego złodziejaszka, który chce włamać się do mieszkania ale, powstrzymuje go czujne oko kamer monitoringu. Udało się – wytrwałam!!!

Czas diety okazał się bezcenny, nie tylko ze względu na jej dobroczynny wpływ na moje zdrowie fizyczne. Dzięki intensywnemu kursowi uważności, który dział się przy okazji, był to przede wszystkim czas, w którym Poczułam, że zwycięstwo nad własnymi drobnymi słabościami i impulsami smakuje jak najlepszy jabłecznik. Zaś przepyszną posypką na nim, są kawałki spostrzeżeń, które udało mi się zgromadzić i zasilić nimi skarbiec wiedzy o sobie samej.

Tak więc , witaj wiosno! Właśnie na nowo się urodziłam :)))

Schronienie w rozpostartych ramionach.

Deptak. Gwar. Ruch. Upał. Zamieszanie…

Przekraczam duże drewniane drzwi, obite metalowymi okuciami.

Są ciężkie, a klamka głaszcze chłodem, moją rozgrzaną dłoń.
Wchodzę do środka. Naprężam mięśnie i raz jeszcze wkładam ogrom siły, aby zamknąć te wrota za sobą. Właśnie przekroczyłam niewidzialną granicę między dwoma światami.

Wita mnie półmrok.

Wolno i niemal bezszelestnie siadam w wielkiej ławie. Pod palcami czuję głębokie wyżłobienia – zupełnie jakbym dotykała linii papilarnych drzewa, z którego zostało zrobione to monumentalne siedzisko. Zagłębienia powstały zapewne dzięki niezliczonej ilości dłoni, głaszczących te ławy przez dziesiątki lat. Teraz ja dołączam do tych, którzy byli tu przede mną.

Siedzę jakiś czas bez ruchu. Nagle dociera do mnie otulająca wszystko, niezwykła cisza. Jest potężna.

POTĘŻNA.

Uderza we mnie z taką mocą, że czuję to fizycznie. Rozluźniają się moje ramiona i łagodnie opadają kilka centymetrów. Napięcie twarzy topnieje, a w miejsce ustępujących “zacisków” w ciele, pojawia się stan błogiego uspokojenia.

W kilku miejscach, tuż pod sklepieniem, sączy się światło zabarwione kolorową paletą witraży i maluje na przeciwległej ścianie, tęczowe smugi. Mam wrażenie, że jestem poza czasem.

W nawach bocznych dostrzegam innych ludzi.

Wszyscy w bezruchu.
Modlą się? Kontemplują? Medytują?

Ktoś wstał. Szelest jego płaszcza przeciął ciszę i rozpłynął się po wszystkich zakamarkach.

To niezwykłe – pomyślałam – jak magicznie cisza wzmacnia najsubtelniejszy dźwięk. Jak pięknie wydobywa jego wyjątkowość.

Pojawia się we mnie pragnienie, żeby zostać tu dłużej, ale wiem, że muszę iść, bo ktoś na mnie czeka. Biorę głęboki wdech, jakbym próbowała napełnić się tą ciszą po brzegi. Na zapas.

Powoli wstaję i podchodzę do wyjścia. Mój ruch zakłóca na chwilę, panujący tu spokój. A tak bardzo starałam się przemieszczać bezszelestnie… Dotykam znajomej, nieznajomej klamki. Tym razem odkrywam, że pokryta jest podłużnymi zdobieniami, które masują przyjemnie, dłoń. Pociągam drzwi ku sobie.

W jednej chwili, jak niespodziewana nawałnica, zalewa mnie struga ostrego światła i uderza uliczny gwar.
Jak mocny jest kontrast między byciem po jedne i drugiej stronie tych drzwi.

Wracam do rozszalałej rzeczywistości, czując przez to głębiej, jaką wartość mają drobne, codzienne “zatrzymania” i jak cenne są przydrożne świątynie. Czuję wdzięczność za azyl jaki dają w zagonionym świecie i za hojność z jaką rozpościerają ramiona swoich drzwi, bez względu na to, w jakiego Boga wierzymy.

…znów idę wypalonym przez słońce, deptakiem, by po chwili pochwycić w rozpostarte ramiona, dwie pary cieniutkich i wątłych ramion moich synków…

Powyższe teksty można również przeczytać na stronie:

https://mindfulnesspolska.pl/refleksje/